czwartek, 16 marca 2017

Santiago de Compostela – plan na ten rok



       Santiago de Compostela to bardzo znany i ceniony cel pielgrzymkowy. Tysiące ludzi z całego świata udaje się każdego roku w drogę, by dojść do katedry, gdzie mieści się podobno grób św. Jakuba. Ta droga zaprząta już od jakiegoś czasu również moje myśli. Zaczęło się właściwie od reportażu w telewizji, który pokazywał piękne widoki najsławniejszej z dróg, czyli tak zwanej drogi francuskiej. Wiodącej właśnie z Francji przez prawie całą Hiszpanię aż do celu. Wgłębiając się wstępnie w temat trafiłam na stowarzyszenia i grupy niezrzeszone zajmujące się drogą, a właściwie drogami św. Jakuba w Polsce (www.caminosilesia.pl; www.camino.net.pl). Na poznawaniu dróg w Polsce oraz drobnej współpracy z tymi grupami minął kolejny rok. Teraz postanowienie jest twarde, by wejść na tę sławną Drogę. Jednak ze względu na ograniczony czas i brak zamiłowania do tłumów zdecydowałam obrać inną trasę niż szlak francuski. Zaplanowane jest przejście ok. 240 km z Porto w Portugalii do Santiago de Compostela w Hiszpanii. Plan ten rozwija się w głowie i wzbudza wiele pytań.

Przede wszystkim stwierdzam, że trzeba jednak przed taką podróżą zadbać o zdrowie. W tym postanowieniu wspiera mnie ząb, który boli już od zeszłego roku i nawet w Argentynie nie dawał spokoju. Biedna dentystka nie wie co mu jest, ale jakaś decyzja musi zapaść przed wykonaniem pierwszego kroku w stronę Santiago. Ktoś stwierdzi, że to rzecz oczywista, ale tak z ręką na sercu, czy faktycznie zawsze przed wyjazdem zastanawiamy się nad tym? Szczególnie, jeżeli jedziemy gdzieś, gdzie nie trzeba się szczepić i nic nas nie boli. Wtedy wizyta u lekarza wcale nie jest nam niby potrzebna. Mnie też w zeszłym roku do odwiedzenia dentysty zmusił dopiero bolący ząb. Tym razem jakby bardziej wsłuchuje się w mój organizm i spróbuję dołożyć wszelkich starań, aby bez szwanku przetrwał ten wyjazd. Biorąc pod uwagę, że z różnych przyczyn regularnie badam krew mam nadzieję, że nic mi nie grozi. Choć, jak wiadomo najwięcej zawałów przypada właśnie na okres urlopowy.

W związku z moją niesamowitą mobilność polegającą na spędzaniu dwóch godzin dziennie w samochodzie, a potem ośmiu godzin przed komputerem, to kolejnym elementem zaprzątającym moje myśli jest kondycja i utyskiwanie nad moimi stopami. Postanowiłam, że trzeba zacząć regularny trening. Nawet wytyczyłam sobie już trasę, zajmującą około dwóch godzin. Niestety nie wiem, jaka jest długa, bo moja komórka po włączeniu sygnału GPS wyłącza się automatycznie i wszystkie aplikacje nawigacji, czy rejestracji trasy biorą w łeb. Dodatkowo w rowerze nie mam licznika, więc na chwilę obecną ciężko określić kilometrowy wymiar tej ścieżki treningowej. Jeżeli człowiek przeciętnie robi w ciągu godziny cztery kilometry to mój szlak powinien mieć jakieś osiem kilometrów, ale nie wiem, czy nie przeceniam swoich możliwości. Tyle, że w zasadzie długość może nie jest tak ważna, jak rzeczywista realizacja treningu.

Realizować tak, by stopy dobrze niosły. I tutaj powstaje kolejny problem, buty. Najchętniej wzięłabym tzw. adidasy, ale one mają siateczkę z góry i przy najmniejszym opadzie przemokną szybko. Chodzi się w nich doskonale, ale po kałużach to ja lubiłam chodzić jak byłam w zakresie 20+, teraz już może nie wypada. Branie kilku par obuwia na 240 km to chyba przesada, a i obciążenie zbyt duże. Do tego dochodzą jeszcze skarpety i kosmetyka nóg. Nie łatwy to punkt do opanowania biorąc pod uwagę dopuszczalną, czy zalecaną wagę plecaka w granicy 10% wagi ciała. Choć niektórzy twierdzą, że można przytyć i wtedy więcej można zabrać.
Spacerując wybraną trasą stwierdziłam, że faktycznie wygodnie chodzi się z kijami. Wzięłam kije, bo bolą mnie łokcie. Mówią, że to od kręgosłupa szyjnego. No może i tak, ale jakoś poza diagnozą i lekami przeciwbólowymi nic więcej z tego nie wynikało. Łokcie bolą bardziej, gdy chodzę z wyprostowanymi rękami, więc kije wydały mi się dobrym rozwiązaniem. Faktycznie metoda ta sprawdziła się tyle, że chodzę z kijami mamy, która jest trochę wyższa ode mnie i chyba wolałabym mniejsze te kije. Inną kwestią jest to, że ewentualnie trzeba je w bagażu podręcznym przetransportować do Portugalii. W takim wypadku muszą być składane, a te teraz nie są, a długość po złożeniu nie może przekroczyć 55cm.

No i tak sobie chodzę i myślę, a każde przemyślenie prowadzi do dalszych rozważań. Od taka niekończąca się historia prawie. Aż ktoś przyjdzie i pomoże, może.

1 komentarz: