Santiago de Compostela to bardzo znany i ceniony cel
pielgrzymkowy. Tysiące ludzi z całego świata udaje się każdego roku w drogę, by
dojść do katedry, gdzie mieści się podobno grób św. Jakuba. Ta droga zaprząta
już od jakiegoś czasu również moje myśli. Zaczęło się właściwie od reportażu w
telewizji, który pokazywał piękne widoki najsławniejszej z dróg, czyli tak
zwanej drogi francuskiej. Wiodącej właśnie z Francji przez prawie całą
Hiszpanię aż do celu. Wgłębiając się wstępnie w temat trafiłam na
stowarzyszenia i grupy niezrzeszone zajmujące się drogą, a właściwie drogami
św. Jakuba w Polsce (www.caminosilesia.pl;
www.camino.net.pl). Na poznawaniu dróg w Polsce oraz drobnej współpracy z tymi
grupami minął kolejny rok. Teraz postanowienie jest twarde, by wejść na tę
sławną Drogę. Jednak ze względu na ograniczony czas i brak zamiłowania do
tłumów zdecydowałam obrać inną trasę niż szlak francuski. Zaplanowane jest
przejście ok. 240 km z Porto w Portugalii do Santiago de Compostela w
Hiszpanii. Plan ten rozwija się w głowie i wzbudza wiele pytań.
Przede wszystkim stwierdzam, że trzeba jednak przed
taką podróżą zadbać o zdrowie. W tym postanowieniu wspiera mnie ząb, który boli
już od zeszłego roku i nawet w Argentynie nie dawał spokoju. Biedna dentystka
nie wie co mu jest, ale jakaś decyzja musi zapaść przed wykonaniem pierwszego
kroku w stronę Santiago. Ktoś stwierdzi, że to rzecz oczywista, ale tak z ręką
na sercu, czy faktycznie zawsze przed wyjazdem zastanawiamy się nad tym?
Szczególnie, jeżeli jedziemy gdzieś, gdzie nie trzeba się szczepić i nic nas
nie boli. Wtedy wizyta u lekarza wcale nie jest nam niby potrzebna. Mnie też w
zeszłym roku do odwiedzenia dentysty zmusił dopiero bolący ząb. Tym razem jakby
bardziej wsłuchuje się w mój organizm i spróbuję dołożyć wszelkich starań, aby
bez szwanku przetrwał ten wyjazd. Biorąc pod uwagę, że z różnych przyczyn
regularnie badam krew mam nadzieję, że nic mi nie grozi. Choć, jak wiadomo
najwięcej zawałów przypada właśnie na okres urlopowy.
W związku z moją niesamowitą mobilność polegającą na
spędzaniu dwóch godzin dziennie w samochodzie, a potem ośmiu godzin przed
komputerem, to kolejnym elementem zaprzątającym moje myśli jest kondycja i
utyskiwanie nad moimi stopami. Postanowiłam, że trzeba zacząć regularny
trening. Nawet wytyczyłam sobie już trasę, zajmującą około dwóch godzin.
Niestety nie wiem, jaka jest długa, bo moja komórka po włączeniu sygnału GPS
wyłącza się automatycznie i wszystkie aplikacje nawigacji, czy rejestracji
trasy biorą w łeb. Dodatkowo w rowerze nie mam licznika, więc na chwilę obecną
ciężko określić kilometrowy wymiar tej ścieżki treningowej. Jeżeli człowiek
przeciętnie robi w ciągu godziny cztery kilometry to mój szlak powinien mieć
jakieś osiem kilometrów, ale nie wiem, czy nie przeceniam swoich możliwości.
Tyle, że w zasadzie długość może nie jest tak ważna, jak rzeczywista realizacja
treningu.
Realizować tak, by stopy dobrze niosły. I tutaj
powstaje kolejny problem, buty. Najchętniej wzięłabym tzw. adidasy, ale one
mają siateczkę z góry i przy najmniejszym opadzie przemokną szybko. Chodzi się
w nich doskonale, ale po kałużach to ja lubiłam chodzić jak byłam w zakresie 20+,
teraz już może nie wypada. Branie kilku par obuwia na 240 km to chyba przesada,
a i obciążenie zbyt duże. Do tego dochodzą jeszcze skarpety i kosmetyka nóg.
Nie łatwy to punkt do opanowania biorąc pod uwagę dopuszczalną, czy zalecaną
wagę plecaka w granicy 10% wagi ciała. Choć niektórzy twierdzą, że można
przytyć i wtedy więcej można zabrać.
No i tak sobie chodzę i myślę, a każde przemyślenie
prowadzi do dalszych rozważań. Od taka niekończąca się historia prawie. Aż ktoś
przyjdzie i pomoże, może.
Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń