czwartek, 15 grudnia 2016

Argentyna - wrażenia ogólne

Gdyby opisać wszystkie miejsca i wrażenia z pobytu w Argentynie zajęłoby to kilkadziesiąt stron. Nikt by tego nie przeczytał. Postanowiłam więc podzielić to na kilka części. Pierwsza z nich to ogólne spostrzeżenia, którą właśnie publikuję!

Argentyna, kraj w Ameryce Południowej, prawie 9 razy większy od Polski. Można założyć, że obojętnie, jaką atrakcję turystyczną się wybierze to będzie daleko. W tym olbrzymim kraju kolei jest mało, podróżuje się samochodem, samolotem lub autobusem. Stolica to Buenos Aires, olbrzymia ok. 13 milionowa metropolia. Żeby poruszać się komunikacją miejską w stolicy trzeba zaopatrzyć się w specjalną kartę prepaid. Za kartę trzeba zapłacić 25 peso i potem doładować jeszcze funduszami na przejazdy. Te 25 peso nie jest kaucją, nie zwrócą nam tego nigdzie, jedynie można to wykorzystać przy braku funduszy na karcie. Karta działa na minus i możemy ją „zadłużyć” na 20 peso. Czyli, jeśli nie wpłaci się żadnych pieniędzy na przejazdy to i tak można wykorzystać 20 peso.
Jednak przy następnym doładowaniu karty kwota ta zostanie potrącona, wyrównana. Bez takiej karty nie pojedzie się autobusem, metrem, czy pociągiem. Przy kierowcy znajduje się kasownik i trzeba podać mu punkt docelowy, żeby mógł pobrać odpowiednią kwotę. Kierowcy nie sprzedają biletów. Coś takiego, jak bilet tutaj nie funkcjonuje. Choć może nie do końca, bo przy porannym natłoku bilety są wydawane przez specjalną osobę, która dysponuje odpowiednim kasownikiem kart, przy przystanku. Może to wydaje się trochę skomplikowane, ale na miejscu wszystko staje się jasne. Dodatkowo przestrzega się zasady, że wsiadamy przednimi drzwiami, a wysiadamy tymi dalszymi. Przejeżdżając przez okolicę rzuca się w oczy obecność flagi w przestrzeni publicznej. Flagę można zobaczyć w wielu miejscach nie tylko przy budynkach rządowych, ale na przykład przed kościołami. 
Nie byłam co prawda jeszcze w USA, ale z tego, co się tak słyszy i widzi w telewizji to właśnie z tym krajem skojarzyłam ten fakt. Może wynika to z faktu, że Argentyna podobnie jak USA to kraj emigrantów. Jednak, jeśli ktoś sądzi, że porozumie się tutaj bez problemu w języku angielskim to muszę go rozczarować. Podstawowa znajomość języka hiszpańskiego jest, jak najbardziej wskazana. Kiedy dotrzemy do hotelu i pójdziemy w ustronne miejsce możemy ponownie zostać zaskoczeni. Choć dla osób podróżujących po Azji to nic dziwnego, jakoś mnie zawsze zaskakuje. Mianowicie papier toaletowy wrzuca się do kosza na śmieci, nie do muszli. Kiedy ruszymy w miasto możemy znowu zacząć się dziwić skąd ludzie wiedzą, kiedy stać, a kiedy iść. Nie zawsze na przejściach dla pieszych znajdziemy odpowiednią sygnalizację świetlną, a tubylcy jakby mieli trzeci, albo czwarty zmysł. A to nie dodatkowy zmysł, tylko kontrola świateł drogowych dla samochodów. Dlatego trzeba mieć oczy dokoła głowy. Niech nas nie dziwi również uprzejmość mieszkańców. Buenos Aires uchodzi za jedno z najbardziej niebezpiecznych miast świata.
Z dużym prawdopodobieństwem wielokrotnie będziemy przez uprzejmych mieszkańców upominani o noszenie plecaków z przodu (na brzuchu), uważanie na aparaty i ciągłą kontrolę swojego majątku. Jest jeszcze druga strona uprzejmości, że panowie przepuszczają panie. Na przykład na przystanku ustawia się kolejka do autobusu, ale w momencie wchodzenia do pojazdu panowie często puszczają panie przodem. Wracając jeszcze do autobusów, to trzeba uważać gdzie się siada. Jeśli ktoś w autobusie zacznie ci machać pod nosem czymś zawiniętym w folię to nie oznacza, że prosi o jałmużnę, tylko prawdopodobnie siedzisz na miejscu dla osób starszych i niepełnosprawnych, trzeba ustąpić miejsca. Zresztą ustępowanie miejsc jest tutaj powszechne. No tak, ale wyszliśmy już w miasto, więc patrzmy pod nogi. Chodniki często nie są w najlepszym stanie, a skręcenie nogi na jakiejś dziwnej dziurze może skutecznie pokrzyżować nasze urlopowe plany. No i są jeszcze inne niespodzianki wynikające z dużej ilości bezpańskich psów w Argentynie. Podsumowując w mieście nosimy plecaki z przodu, pilnujemy majątku, nie obnosimy się swoją majętnością i patrzymy pod nogi. Szukając konkretnego numeru ulicy należy pamiętać, że numeracja leci skrzyżowaniami (przynajmniej w BA). Co skrzyżowanie to kolejna setka, więc czasami ktoś może nam powiedzieć na przykład, że nasz Hotel znajduje się na 900 skrzyżowaniu. Te skrzyżowania określane są też przez tubylców blokami. Na przykład półtora bloku dalej jest kiosk, co oznacza, że musimy przejść półtora skrzyżowania.
Jeśli ktoś wybiera się do Argentyny to pewnie zastanawia się, jak to jest z pieniędzmi. Najbardziej popularną waluta obcą są dolary. Często dolarami można zakupić wejściówkę do parku, bilet na przejazd autobusem dalekobieżnych, czy wykupić nocleg w hotelu. W tym względzie euro jest dużo mniej popularne. Przy wymianie trzeba wziąć pod uwagę, że banki są otwarte od poniedziałku do piątku i to maksymalnie do godziny 15. W weekendy i w godzinach popołudniowych pozostają nam kantory lub trochę niepewne wymiany na chodniku. Cinkciarzy jest bardzo dużo na wszelkich pasażach typu Florida w Buenos Aires, a w mniejszych miejscowościach ich nie było. W Buenos Aires w dzielnicy San Telmo przy głównym placu znajdziemy jeden z kantorów państwowych. My nie korzystałyśmy z karty kredytowej tylko z gotówki i trzeba przyznać, że jest to szkoła przetrwania, bo trzeba skupiać się na wielu czynnikach. Od godzin pracy banków, przez ceny usług, do faktu żeby nie nosić zbyt dużo gotówki przy sobie. Ale jakoś się udało, choć wielokrotnie stałyśmy pod ścianą.

Aby wydostać się ze stolicy do wodospadów Iguazu zakupiłyśmy na dworcu autobusowym Retiro bilety na autobus dalekobieżny. Autobusy te dysponują dwoma rodzajami siedzeń Semi Cama i Cama. Ogólnie można powiedzieć, że Semi Cama to klasa 2, a Cama to klasa 1. W Semi Cama oparcie odchyla się mniej oraz siedzenia są węższe, mniejsze niż w Cama, dodatkowo otrzymujemy skromniejszą obsługę. Podnóżki w obydwu wersjach siedzeń są niestety takie same i nie poprawiają komfortu jazdy. Jeszcze jedna różnica! Jak przystało na pierwszą klasę w wersji Cama otrzymujemy kocyk i poduszkę na podróż. Na pokładzie tych autobusów dalekobieżnych na ogół dostaje się poczęstunek w postaci ciastek, ale też dań ciepłych. Wszystko zależy od firmy, trasy i serwisu. Podczas naszego pobytu otrzymałyśmy przy przejazdach tyle ciastek, że na słodycze nie mogłyśmy już patrzeć. W pewnym sensie te ilości słodyczy stanowiły dla nas przypuszczalną odpowiedź na pytanie, dlaczego w Argentynie jest tyle otyłych osób. Śniadania jedzą na słodko, często w postaci bułek kupionych na ulicy i bardzo popularne są bary z kanapkami.  
Ciekawostką była też zwyczajna kawa w ekspresówce (parzona jak herbata), którą miałyśmy możliwość pić w autobusach właśnie. Planując przejazd takimi autobusami dobrze wiedzieć, że zwyczajowo płaci się za załadunek i wyładunek bagaży. Bagaże są obsługiwane często przez osoby postronne. Możliwe, że jest to wynik panującego bezrobocia i w ten sposób znalazło się zajęcie dla kilku osób. Standardowa stawka to 5 peso, choć dają też po 10, każdorazowo. „Najprzyjemniejsze” jest to, że bagażowy upomina się o swoją zapłatę. Tak więc do każdego przejazdu trzeba zabezpieczyć dodatkowych ok. 10 peso na załadunek i wyładunek bagażu. Nie płaci się gdy bagaże obsługiwane są przez kierowców. No to jak już się to wszystko dokona można skupić się na jeździe przez ten wielki kraj.
Z naszego doświadczenia muszę powiedzieć, że najlepiej jechało się jak była możliwość rozłożenia się na dwóch sąsiadujących siedzeniach. Było to jednak możliwe tylko w Semi Cama, bo w Cama podłokietników nie można było złożyć. Trzeba pamiętać, że taka podróż to kilka ładnym godzin jazdy. Z Buenos Aires do Puerto Iguazu to na przykład jakieś 15 godzin w autobusie.

Puerto Iguazu to bardzo turystyczny rejon. Myślę, że 90 % turystów przyjeżdżających do Argentyny odwiedza wielkie wodospady na granicy argentyńsko-brazylijskiej. Od początku pobytu szukałyśmy pamiątek. I w tej kwestii byłyśmy zaskoczone i zakłopotane. Gdy odwiedzałyśmy sklepiki w La Boca, sławnej dzielnicy Buenos Aires to pamiątki dotyczyły głównie tej dzielnicy. Spacerując po Puerto Iguazu wszelkie pamiątki dotyczyły wodospadów oraz cenionego ptaka Tukana. Potem w prowincji Jujuy miastach Humahuaca, czy Purmamarca pamiątki związane były z tymi okolicami, czyli głównie z ludnością indiańska. W Villa Union i Parku Talampaya pamiątki dotyczyły tego parku. A my miałyśmy zamówienie na magnes z Argentyny. Argentyna podzielona jest na 23 prowincje i Buenos Aires jako miasto autonomiczne. 
Prowincje rządzą się własnymi prawami. Między innymi zakazany jest przewóz owoców, czy roślin pomiędzy prowincjami. Na granicach dokonywane są kontrole sanitarne pojazdów przemierzających drogi. Z powodu tych praw własnych poszczególnych prowincji utrudniona jest informacja turystyczna. Każda prowincja jest mocno zapatrzona w siebie. Różne firmy transportowe obsługują różne rejony, a znalezienie informacji w Internecie graniczy z cudem. Oczywiście trzeba mieć też trochę szczęścia i trafić na obrotnych ludzi. I tak Wybierając się z Misiones (Puerto Iguazu) do Jujuy, a konkretnie do Purmamarca nikt nie chciał nam sprzedać biletu do miejsca docelowego. Sprzedawcy oferowali bilet do jakiegoś większego miasta w Jujuy, a tam już trzeba szukać dalej. Ostatecznie po kilku podejściach do różnych okienek dostałyśmy bilety nie do Purmamarca, ale Humahuaca, czyli kilka miejscowości dalej, gdzie i tak miałyśmy jechać. To była w ogóle większa przygoda z błędnymi biletami i popsutym autobusem, o której może w osobnej części wspomnień. A propos prowincji, to w informacji turystycznej Humahuaca pani zamiast dać nam jakąś skromną mapkę samej miejscowości wręczyła nam mapę prowincji Jujuy, która w zasadzie nie była nam do niczego potrzebna. Z tej mapy jedynie dowiedziałyśmy się na jakiej wysokości leżą Purmamarca i Humahuaca, co tłumaczyło mdłości i ból głowy.

Czasami mimo wszystko trzeba było coś zjeść. Mimo, że Argentyna to cywilizowany kraj, jak określiła to kiedyś znajoma, to ja polecam szukanie knajp niezbyt wykwintnych. W Purmamarca jadłyśmy najlepszy obiad z całego pobytu w Argentynie. Trafiłyśmy tam przez przypadek, a z wyglądu restauracja nie była warta złamanego grosza. Cena śmieszna, a obiad doskonały. Polecam wszystkim, którzy się tam wybierają, znajduje się blisko dworca autobusowego. 
W Buenos Aires natomiast zjadłam najdroższą w moim życiu tarte, podgrzaną w mikrofalówce. W tej knajpie po raz pierwszy skasowano nas za chleb dodawany do potraw i kelner doliczył sobie jeszcze do rachunku napiwek. Rzadko napiwek jest doliczany do rachunków od razu. Nam zdarzyło się to dwa razy i były one w różnych wymiarach 5-10%. Argentyńczycy piją na ogół duże napoje. Na przykład piwo sprzedaje się w litrowych butelkach. Nierzadko napój w restauracji trafia na stół w dużych 1,5 czy 2 litrowych plastikowych butelkach. Więcej, czyli taniej.
Po zobaczeniu kolorowych skał prowincji Jujuy wybrałyśmy się do prowincji La Rioja. Wtedy właśnie dotarłyśmy do „naszego Pueblo”, miejscowości wyposażonej w jedną asfaltową drogę, kościół, jedną restaurację i kilka sklepów. W tej okolicy bez własnego środka transportu ciężko cokolwiek zobaczyć, szczególnie gdy pogoda nie dopisze.  Autobusy jeżdżą tutaj według rozkładu znanego tylko tubylcom, a przystanek znajduje się na rogu, albo na skrzyżowaniu. Okolicy, nawet podczas sjesty, pilnują hordy bezpańskich psów. Sjesta obowiązuje od ok. 13 lub 14 do ok. 18 lub 19. Jakoś wcześniej nas ta sjesta w Argentynie nie dopadła, więc tutaj zaskoczyła nas zupełnie. W tym czasie nie załatwisz, nie kupisz i nie zjesz nic, miasto wymiera. To są okolice parku Talampaya. Żeby się tutaj dostać trzeba przyjechać do Patquia, a to również miejscowość jak „nasze Pueblo”, tyle że przez nią przejeżdżają wszystkie autobusy z lub do La Rioja, jest dworzec autobusowy, ale wypisz, wymaluj „naszego Puebla”. Tutaj możesz godzinami siedzieć na drodze bez obawy, że coś cię przejedzie.

Argentyna to kraj katolicki i w przestrzeni publicznej istnieje ogromna ilość kapliczek, figurek, czy kościołów. Przebywając w „naszym Pueblo”, czyli miejscowości Pangacillo (o nim penie w kolejnej części opisu Argentyny) widziałyśmy z oddali wyróżniający się w otoczeniu biały budynek. W końcu poszłyśmy na spacer i okazało się, że to mały kościółek, do którego doprowadzony był nawet prąd, a była to głęboka prowincja. Ludzie żegnają się również przed wszystkimi obiektami sakralnymi. Ciekawostką jest również noszenie na szyi, jak łańcuszka, różańca. A najlepsze było w katedrze przy Plaza de Mayo w Buenos Aires, gdzie rozpoczynała się msza z biskupem, a towarzystwo w najlepsze witało się pogawędką, uściskami i buziakami. W ogóle Argentyńczycy mają trochę styl włoski, na powitanie oraz pożegnanie wszyscy dają sobie buziaki i ściskają się gorąco.

Oto ogólny opis spostrzeżeń dotyczących Argentyny. Kraju ciekawego, specyficznego, olbrzymiego i drogiego.

niedziela, 6 listopada 2016

Planowanie podróży

Harmonogram
Planowanie wyjazdu to prawie karkołomne zadanie szczególnie, jeśli członków wyprawy jest kilkoro. Jeżeli plan tworzy Biuro turystyczne to wiadomo, że Klienci muszą się dostosować. Jednak, jeśli wyjazd organizujemy we własnym gronie to wtedy sprawa się trochę komplikuje.

Wśród podróżnych bywają przedstawiciele różnych podejść do wyjazdów i planów. Bywają, nazwijmy ich „luzacy”, którzy idą na żywioł, nie planują i czekają, co przyniesie los, gdzie rzuci ich przeznaczenie. Są osoby, które uważają, że plany są po to by je korygować, więc nie przywiązują do nich wielkiej wagi, ale jednak je tworzą. Na koniec można wyznaczyć również grupę „sztywniaków”, którzy uparcie trzymają się założeń. Oczywiście wszystko zależy jeszcze od obranego kierunku, który na ogół jest pierwszą i zasadniczą informacją, która pozwala na rozpoczęcie opracowywania planów wyjazdu. Czym innym będzie planowanie wyjazdu np. do Chin, które są ok. 31 razy większe od Polski, a czym innym będzie planowanie wyjazdu choćby do Warszawy. Zupełnie inna sytuacja będzie też występować przy wyjazdach spontanicznych, kiedy to czyhamy na wspaniałe promocje lotnicze „last minute”.
Mapa


Refleksja naszła mnie właśnie w momencie opracowywania nowej wyprawy. Muszę przyznać, że raczej jestem osobą reprezentującą trzecią z wymienionych wyżej grup turystów. Jeśli gdzieś jadę to chcę to zaplanować, a potem to zrealizować. Na siłę szukam informacji, rozpisuję harmonogramy, tabelki i notatki. Ostatnio rozmawiałam ze znajomym, który z blaskiem w oku zalewał się słowami przedstawiając wizję swobodnego podróżowania bez gonitwy i wyścigu. Jednak nie jest to osiągalne rozwiązanie dla osób twardo stąpających po ziemi i mających „zwykły” urlop w wymiarze max 26 dni i to nie w kawałku. I co? Mamy wtedy zrezygnować z marzeń i planów? Czy może jednak rozwinąć własną wiedzę i techniki logistyczne?

Bo weźmy na przykład te wspomniane już Chiny. Kiedy obrany został kierunek rozpoczęło się czytanie i szukanie informacji. Prawie każda z tysiąca stron mojego przewodnika została opatrzona notatkami oraz zaznaczone były miejsca do zobaczenia. Wszystkie te zdjęcia, jak również mapy przewodnika rozbudzały wyobraźnię i zapraszały w kolejne miejsca. W każdym zakątku tego olbrzymiego państwa były wg opisu ciekawe świątynie, góry, parki oraz muzea do zwiedzenia. Po mozolnym przebrnięciu przez przewodnik przyszła refleksja nad powiedzmy czasoprzestrzenią, czyli jak te wszystkie elementy zobaczyć w ciągu 2-3 tygodni? Czy udało się komuś zwiedzić całą Polskę w ciągu trzech tygodni? Mnie nie udało się przez 40 lat, a co dopiero kraju tyle razy większego! Kolejną rzeczą, jaką zakupiłam po przeczytaniu przewodnika była mapa. W ciągu następnych dni zamieniła się ona w upstrzoną kolorami karteczek samoprzylepnych wielką płachtę papieru. Wtedy, jak „pomysłowemu Dobromirowi” piłeczka wpadła do głowy i rozpoczął się etap eliminacji. Wielce pomocnym na początek okazał się zakup biletów lotniczych, określił punkt wyjścia. I tak po nitce do kłębka, jak przystało na prawdziwego inżyniera, powstał harmonogram podróży.
Dostawka w autobusie

Innym bardzo ważnym elementem całej układanki była zwykła ekonomia. Zakładając, że turysta nie należy do grupy bogaczy, jak również nie dysponuje nadmiarem wolnego czasu ekonomia w znacznym stopniu wyznaczy granice możliwości. Ograniczy przeloty samolotami, które jako środek transportu są doskonałe i szybkie, ale drogie, na rzecz tańszego, choć wolniejszego transportu publicznego typu kolej, czy autobus. Mając ściśle określony czas trwania urlopu nie możemy sobie z kolei pozwolić na podróż na przykład autostopem, która zawiera duży pierwiastek nieprzewidywalności. Aby nie popaść w jakiś rodzaj przygnębienia zaznaczmy, że podróż koleją, czy autobusem daje doskonałe możliwości zobaczenia okolicy oraz poznania zwyczajów lokalnej ludności. 
 
W pociągu
Posiadając teraz nowoczesne metody komunikacji i przekazu informacji, czyli Internet wiele danych możemy znaleźć właśnie dzięki temu wynalazkowi XX w. Bilety na różne środki lokomocji, wejściówki na przedstawienia teatralne, hotele i inne atrakcje można zakupić lub zarezerwować przez Internet. Choć jak pokazuje doświadczenie nie zawsze jest to łatwe. Nie można powiedzieć jednoznacznie, że wszystko jesteśmy w stanie przez Internet „załatwić”, ale wiele może on nam ułatwić. Bo patrząc teraz na planowanie wyjazdu do Argentyny, kraju nieco mniejszego od Chin, ale jednak rozległego nie wszystko jest jasne, łatwe i możliwe. Pomimo wszechwiedzącego „wujka Google” wyjazd do Ameryki Południowej ma wiele niewiadomych. Odległości pomiędzy poszczególnymi punktami wycieczki są tak duże, że nie posiadają one połączeń bezpośrednich. Jednak wymyślenie punktów pośrednich jest kłopotliwe dla osoby nieznającej danego kraju, a wpisywanie w wyszukiwarkę wszystkich miast z mapy nierealne. Problematyczne jest również znalezienie biur informacji, nie wspominając o posługiwaniu się językiem angielskim. Kraj podzielony jest na obszary, które, jak narcyzy zainteresowane są tylko sobą. I tak człowiek brnie przez te wszystkie informacje i wiadomości. Można się załamywać i włosy rwać z głowy albo powiedzieć sobie „mañana”, będzie dobrze. W końcu harmonogram jest, podstawowe założenia są, grupa jest silna (sztuk dwie), więc spokojnie damy radę. Zauważyłam, że po tych już kilku wyjazdach moje podejście się trochę zmieniło. Chcę sądzić, że dojrzałam, nabrałam doświadczenia i dystansu 

Podsumowując, ktoś może śmiać się z harmonogramu, ale mnie pomaga to złapać ramy czasowe. Ta rozpiska obrazuje mi również czasy przejazdu, co w ogromnych krajach jest znaczącą zmienną. 

Wiadomo, że jadąc do odległego od Polski kraju chcemy zobaczyć „wszystko”. 
Wszystko nie jest możliwe, ale wiele już tak. 
Trzeba sobie dać szansę!

Życzę powodzenia!




poniedziałek, 19 września 2016

Wschód słońca na Babiej Górze



Wschodzące słońce.
Babia Góra to królowa niepogody, zwykle wita swoich gości chłodno i mgliście. Jej kształt kojarzy mi się zawsze z Ufo.
Diablak będący najwyższym szczytem tego masywu górskiego liczy sobie 1725 m.n.p.m. Szczyt ten, jako najwyższy w Beskidzie Żywieckim zaliczany jest do tak zwanej Korony Gór Polski.

Wschód słońca na Babiej jest jedną z atrakcji turystycznych. Na szczycie można się przekonać, że nie tylko Polaków. 

Babia Góra w blasku księżyca.
 Patrząc teraz na pogodę wydaje się, że udało nam się w ostatniej chwili zobaczyć ten spektakl w tym roku. W piątek piękna pogoda i cudowne nocne niebo oświetlone księżycem w pełni. Babia Góra w blasku tegoż księżyca wygląda groźnie. Nocleg w schronisku PTTK Markowe Szczawiny. Osoby, które jak ja mają problem ze spaniem pewnie projektanta tego schroniska obdarowałyby rózgą. Wielki otwarty hol (klatka schodowa) pośrodku jak tuba roznosi głos po wszystkich zakamarkach. Inna sprawa, że turyści odwiedzający schronisko w godzinach nocnych mogliby wziąć wzgląd na towarzyszy „niedoli” śpiących w tym przybytku i zachowywać się cicho. Szanujmy się wzajemnie, a wszystkim będzie przyjemniej. Cóż, odeśpię w domu.
Droga na szczyt nocą.
Pobudka o 3:45 i w drogę. Wiejący po drodze wiatr jakby chciał nas zatrzymać. Księżyc nadal pięknie świecił, choć czasami chował się figlarnie za chmury. Około szóstej jesteśmy na górze. Na szczycie szybka ucieczka za kamienną ścianę, bo wieje niemiłosiernie. Chowając się za skałami oglądamy pojawiające się czerwone łuny i przebijający okrąg słońca. Cały spektakl trwa krótko, więc trzeba przyjść odpowiednio wcześnie żeby go nie przegapić. 

Z lekkim uczuciem, że chyba trochę przereklamowane ;-) 
Jednak szczęśliwe, że się udało. 
Ciepła herbata w schronisku, pakowanie i w drogę na dół do samochodu. Deszcz towarzyszy nam podczas całej drogi powrotnej. Jednym słowem więcej szczęścia niż rozumu ;-)
Czekamy na słońce.
Spełnienie planu.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd



   W zasadzie sprawa banalna. Jest wytyczony czerwony szlak rowerowy zwany Jurajskim Szlakiem Rowerowym „Orlich Gniazd” (http://www.orlegniazda.pl/) 
i wiedzie on pomiędzy częścią znanych warowni Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Szlak rozpoczyna się na przykład w mieście Częstochowa na starym rynku za kościołem św. Zygmunta i według znaków ma długość 184km. Niektórzy mówią, że szlak zaczyna się w Krakowie. Myślę, że można sobie wybrać miejsce startu, jak tam komu pasuje.
Niby proste, ale jednak skomplikowane. W naszym wykonaniu szlak rozciągnął się do 215km. Niestety podczas przejazdu wielokrotnie gubiłyśmy oznakowanie, które często zaklejone było plakatami, zarośnięte krzakami lub po prostu było dla nas niewidoczne. W związku z tym czasami do czerwonego szlaku rowerowego powracałyśmy cudem z różnych stron, gdzie nas właśnie wyrzuciło. Dla osób, które posługują się tak jak my mapą i istniejącym oznakowaniem zalecam wyjątkową ostrożność i pełne skupienie podczas jazdy. Trasa ta nie wiedzie przez wszystkie zamki i warownie, pomija choćby Pieskową Skałę w Ojcowskim Parku Narodowym. Jednak, jeżeli rowerzysta planuje podczas jazdy zwiedzać poszczególne obiekty to musi odpowiednio wydłużyć pobyt na szlaku. Musi doliczyć czas podjazdu i zwiedzania oraz przewidzieć odpowiedni budżet. Odwiedzenie poszczególnych zamków to koszt od ok. 5 zł (np. Olsztyn) do ok. 15 zł (np. Bobolice) za sztukę. My weszłyśmy tylko do zamku w Olsztynie. Mirów i Bobolice znamy dobrze, więc można było sobie odpuścić. Reszta musi poczekać do następnego razu. Dodatkowo należy zwrócić uwagę na fakt, że szlak biegnie przez różne wsie i ich okolice. Wiąże się to z ewentualnym robieniem zakupów w niewielkich lokalnych sklepach. Szczególnie w weekendy 
i święta może stanowić to mały problem. Przyzwyczajeni do sklepów otwartych od 8 do 21 każdego dnia możemy być lekko zaskoczeni.
Nasza wyprawa trwała 3 dni. Po pierwszym dniu wiele się wyjaśniło i wiadome było już, że nie będzie to sprawa prosta i szybka. W związku z tym zwiedzanie zostawiłyśmy sobie na termin późniejszy, a teraz priorytetem było zapoznanie się 
z „przeciwnikiem”.


Rynek w Olsztynie


Zamek w Olsztynie
   Na pierwszy dzień zaplanowany był przejazd pociągiem do Częstochowy, wjazd na szlak rowerowy i dotarcie do noclegu przewidzianego w Podzamczu (Ogrodzieniec).
Akurat nasz wyjazd przypadł na „oblężenie” Częstochowy pielgrzymami (13 sierpnia). Z wszystkich stron ściągały na Jasną Górę tłumy ludzi wraz 
z towarzyszącymi samochodami Obsługi pielgrzymek. Trzeba było się trochę skupić, ale w sumie do Olsztyna droga przebiega spokojnie. W Olsztynie już coś poszło nie tak, bo rowery trzeba było pchać przez bukowe lasy.
W Ostrężniku wjechałyśmy na miłą sercu rowerzysty amatora asfaltową ścieżkę rowerowo-pieszą. Mały odpoczynek po leśnych drogach. Dojeżdżamy do Leśniowa, gdzie jest sanktuarium i cudowne źródełko, a potem do Mirowa oraz Bobolic. To są cudowne okolice nie tylko na wyprawy rowerowe, ale i piesze. Odbudowany zamek w Bobolicach robi niesamowite wrażenie. Z drugiej strony ruiny Mirowa są również malownicze, więc może lepiej nie odbudowywać wszystkich tych obiektów. Po ilości osób odwiedzających te okolice widać, że jest to znana atrakcja turystyczna regionu.

Dalej przejazd przez Górę Zborów gdzie znajduje się Jaskinia Głęboka dostępna do zwiedzania, ale trzeba się zapowiedzieć. Tu na liczniku ukazało się już 75km, 
a nocleg jeszcze daleko. Znowu wjeżdżamy w las i uprawiamy spacer z rowerem po piachu. I tak trochę jadąc trochę spacerując po dwunastu godzinach na świeżym powietrzu i przejechaniu 90km docieramy do Podzamcza. Zamek jest pięknie oświetlony nocą.
Zamek Bobolice
Sanktuarium w  Leśniowie

   Drugiego dnia w niedzielę po mszy ruszamy znowu na nasz ukochany czerwony szlak. Jedziemy w kierunku zamku Smoleń. Dziś mamy dojechać do Krzeszowic za Olkuszem. Do Smolenia docieramy oczywiście z przygodami. Czerwony szlak skręca za zamkiem w Ogrodzieńcu, tego oczywiście nie zauważyłyśmy. A może nie skręca? Pojechałyśmy pieszym szlakiem niebieskim przez  skoszone pola i potem dziwnym trafem dojechałyśmy do naszej trasy. Za zamkiem Smoleń trzeba również uważać bo szlak odbija w prawo kilkadziesiąt metrów po wjechaniu na główną drogę. Oczywiście przy rozglądaniu się na samochody oraz ze względu na piękny zjazd z góry przeoczamy skręt i lądujemy na drodze 794 prowadzącej do Wolbromia. W Dłużcu odbijamy w kierunku Krzywopłot albo Krzywopłotów (nie wiem jak to odmieniać) i tak docieramy z powrotem do naszego szlaku. Potem znowu go gubimy, by odnaleźć ponownie w Jaroszowcu. Dojeżdżamy do Olkusza. Tutaj szlak omija ścisłe centrum z rynkiem i kieruje turystów na Osiek. Znowu wszelkie zmysły należy wytężyć żeby drogi nie zgubić i roweru nie pchać przez pola. I tak szlakiem nazwijmy go „pojawia się i znika” dojeżdża się do Paczółtowic z pięknym drewnianym kościołem (Sanktuarium Matki Boskiej), a potem to już prosto do Krzeszowic. Tutaj z rozmysłem omijamy kawałek szlaku bo nocleg mamy w centrum. Zrobiłyśmy i tak 75km.

Zamek Smoleń

Zamek Rabsztyn


   Dzień trzeci to już sama śmietanka, wisienka na torcie drogi „pojawia się 
i znika”. Oczywiście kilkukrotnie poszukując przeoczonych znaków docieramy do Bronowic Małych, przy pętli tramwajowej. Licznik wskazuje 215km. Oznakowanie szlaku czerwonego w tym miejscu informuje, że do Częstochowy jest 184km. Do rynku i dworca kolejowego jest jeszcze ok. 7km głównymi ulicami. I tak po dłuższym czasie spędzonym w polach, lasach i na szlakach docieramy do zatłoczonego, kolorowego, krakowskiego Rynku. Wspaniałą polską koleją wracamy do domu. Koniec przygody.

Formacje skalne na szlaku
Stan km. w Tenczynku










     Życzę powodzenia wszystkim śmiałkom. Z pewnością warto. Można nazbierać doświadczenia w wyprawach rowerowych. Mój bilans to zgubione trzy śrubki 
z bagażnika i osłonka haka sakwy. Nie wytrzymały obciążeń i wstrząsów. Teraz pewnie będę dbać o to aby zawsze coś zamiennego ze sobą mieć, ale najpierw kupię zestaw kluczy ;-)

niedziela, 8 maja 2016

Buen Camino



Ludzie jeżdżą, zwiedzają, porównują i wyciągają wnioski.  

Kiedyś widziałam reportaż o pielgrzymce po Camino de Santiago. Piękne drogi polne prowadzące do katedry w Santiago de Compostela w  Hiszpanii. Te niesamowite historie pielgrzymujących ludzi. Przeczytałam książkę Wiernikowskiej „Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela” na temat jej pielgrzymki oraz oczywiście sławnego „Pielgrzyma” Coelho.
Jednak Wiernikowska zrobiła na mnie większe wrażenie.
I tak rozpoznając ten temat okazało się, że w Polsce też są drogi Św. Jakuba. Stare szlaki handlowe już od lat zyskują na popularności i odtwarzane są na całym świecie. Teraz służą podróży, pielgrzymce a mniej handlowi. Drogi Św. Jakuba znakowane są oczywiście żółtą muszlą na niebieskim tle. Nawet niemiecka telewizja pokazała ostatnio reportaż z o „Camino Polaco”, czyli tak zwanej „Polskiej Drodze” prowadzącej od Ogrodnik do Trzemeszna.  Takich dróg w całej Polsce jest jednak wiele i każdy może znaleźć coś blisko siebie. Między innymi przez Śląsk, niedaleko nas ciągnie się Via Regia z Piekar Śląskich przez Górę Św. Anny aż do Zgorzelca, a potem dalej do celu w Hiszpanii oddalonego o kilka tysięcy kilometrów.
Wiele informacji można oczywiście znaleźć w Internecie. Jeśli chodzi o drogę na Śląsku to polecam stronę www.caminosilesia.pl . Górnośląski Klub Przyjaciół Camino dokłada wszelkich starań aby drogi były dobrze utrzymane, oznakowane oraz aby ciągle się rozwijały. Dostarcza również mini przewodników z opisem trasy. Dowiemy się z niego gdzie można otrzymać pieczątkę do paszportu pielgrzyma, gdzie zjeść, gdzie przenocować i wiele innych.

Pogoda w długi majowy weekend 30 kwietnia i 01 maja była wyśmienita. Drogą św. Jakuba dotarłyśmy z Tarnowskich Gór na Górę Św. Anny rowerami. Trasa liczy 70 km i prowadzi drogami polnymi i mało uczęszczanymi drogami asfaltowymi. Droga pięknie oznakowana żółtą muszlą lub strzałkami na niebieskim tle. Rozpoczęłyśmy przy Źródełku Młodości w Reptach Śląskich. Dotarłyśmy do Zbrosławic. W tutejszym kościele znajduje się cudowna figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem (Macierzyństwa NMP). Przejechałyśmy przez Toszek, jedno z największych miast w Polsce z pięknym rynkiem i zamkiem. Dojechałyśmy przez Balcarzowice, okolice Ujazdu do miejscowości o ciekawej nazwie, czyli Zimna Wódka, gdzie padłyśmy przy stadionie. Potem był trochę ciężki odcinek przez pola, dość zarośniętą miedzą. Nikt jednak nie mówił, że wszystko będzie proste i przyjemne. Trochę poparzyły nas pokrzywy, ale to przecież dla zdrowotności. Przez Porębę dotarłyśmy do zbocza kalwarii Góry Św. Anny.

Trasa doskonała pod względem duchowym, widokowym i bezpieczeństwa.
A przyroda po drodze... pięknie kwitnące pola rzepakowe, drogi białych kwitnących czereśni. Gdy zatrzymałyśmy się pod drzewem niesamowity odgłos pracujących pszczół. Bajka.
A na Górze Św. Anny nocleg w schronisku młodzieżowym z harcerzami. I co… mieli gitarę, robili prawdziwe ognisko.
Jednym słowem można uciec od pędzącego świata i nie trzeba jechać do Hiszpanii, gdzie na drodze spotkamy tłumy pielgrzymów.

Buen Camino.