Na wikipedia.pl można przeczytać:
- Dane na rok 2011
- źródło danych: Bank Światowy
- Populacja: 30,485,798
- Tempo wzrostu liczby ludności: 1,74% na rok
- Długość życia: 68,5 lat
- Wskaźnik płodności: 2,73 urodzeń na kobietę
- Współczynnik umieralności poniżej 5 roku życia: 49
- Zużycie energii na mieszkańca: 338,4 kg (2010r.)
Nepal to mały i biedny kraj w Azji graniczący
z Indiami i Chinami (wraz z Tybetem). Głównym magnesem przyciągającym turystów
są oczywiście Himalaje. Te piękne góry są jak włączony telewizor, już nie
chcesz na nie patrzeć, ale ciągle przyciągają twój wzrok.
Jednak Nepal to nie tylko najwyższe góry
świata z Everestem na czele. Można tutaj odbyć niezwykłą podróż w czasie.
Obowiązuje tu, bowiem około 5 różnych kalendarzy. Podczas naszej wycieczki
miałyśmy możliwość jednocześnie żyć w trzech różnych latach, w roku 2013
oczywiście, ale również w roku 2070 (wg Bikram Sambat) oraz 1134 (wg Nepal
Sambat). Aktualnie w Nepalu wg jednego z głównych kalendarzy jest rok 2070.
Oczywiście daty się nie pokrywają, więc kalendarze wiszące w różnych miejscach
publicznych posiadają podwójne oznakowanie wg roku 2013 oraz 2070. Z Nowym
Rokiem 1134 spotkałyśmy się dnia 3 listopada w Patanie. Okazuje się, że jedna z
grup hinduskich (Newarowie) posiada swój kalendarz oparty na fazach księżyca, a
rozpoczął się on w roku 879 n.e. Nowy rok rozpoczyna się ok października przy
nowiu księżyca.
Jest to państwo wielokulturowe, zamieszkiwane
przez wiele grup etnicznych posługujących się własnymi językami. W Nepalu
mieszka około 70 odrębnych grup mówiących około 50-cioma językami.
Jedyne międzynarodowe lotnisko znajduje się w
stolicy kraju, czyli Kathmandu. Siłą rzeczy każdy turysta musi tutaj wpaść. My
również rozpoczynamy poznawanie tego kraju od odwiedzenia stolicy. Samo miasto
jest strasznie zatłoczone, głośne i ogólnie mało ciekawe (to oczywiście opinia
indywidualna). Podstawowe zabytki do zobaczenia to oczywiście plac Durbar,
świątynia małp (Swayambunath), dzielnica buddyjska Boudhanath, Patan i hinduska
świątynia Pashupatinath.
Większość turystów przyjeżdża w rejony Himalajów,
aby odbyć jakiś niesamowity trekking. Naszym założeniem było raczej
obserwowanie gór, a nie ich zdobywanie. Wykupiłyśmy, więc lot widokowy w paśmie
Everestu. Po zwiedzeniu stolicy i
odbyciu lotu widokowego w przeciągu trzech dni uciekamy od zgiełku wielkiego
miasta do Nagarkot. Jest to mała miejscowość na granicy kotliny Kathmandu i
leży na wysokości 2200 m.n.p.m. Główną atrakcją tego rejonu jest obserwowanie
zapalania i gaszenia himalajskich szczytów podczas wschodów i zachodów słońca.
Dodatkowo można tutaj pospacerować w różnych kierunkach obserwując życie
lokalnych mieszkańców. Zasadniczo wystarczy jeden nocleg żeby to zobaczyć. My
zmęczone stolicą zostajemy tutaj 3 noce i delektujemy się dodatkowo wspaniałym
jedzeniem serwowanym przez nasz hotel. Jednak wszystko, co piękne szybko się
kończy i znowu musimy zmierzyć się z Kathmandu. Po drodze robimy sobie jednak
przystanek na jedną noc w Bhaktapur. Niewielkie XVII wieczne miasto posiadające
niesamowitą starówkę. Oczywiście za wejście na teren starówki z placem Durbar
trzeba zapłacić wstęp (1200 nepalskich rupii, ok. 13 USD). Ostatecznie
docieramy z powrotem do stolicy w celu odbycia podróży lokalnym autobusem na
zachód do Bardia National Park. Podróż autobusem trwa nie całe 15 godzin,
pokonujemy odległość ok. 500 km. Zastanawiałyśmy się jak to będzie, bo jednak
15 godzin to trochę długo i może czasami trzeba będzie skorzystać z toalety.
Wszystko jest zaplanowane. Autobusy zatrzymują się, co 2-3 godziny na toaletę i
jedzenie, jest dobrze, choć zimno. Docieramy pół godziny przed czasem. Czekają
już na nas przedstawiciele naszych gospodarzy. Kolejne cztery noce spędzimy w
Bardia Jungle Cottage. Znajdujemy się na terenie zamieszkałym przez grupę Tharu
w pobliży parku narodowego Bardia. Mamy wykupiony pobyt, w ciągu, którego
poznamy wioskę i zamieszkujących ją ludzi, odwiedzimy ośrodek dla słoni,
odbędziemy safari na słoniu oraz kilka spacerów po terenie parku, w celu
obserwacji tutejszych zwierząt. Największą atrakcją jest wytropienie tygrysa.
Tym razem się nie udało, ale zobaczenie na żywo nosorożca, krokodyla i wielu ptaków,
saren, jeleni itp. daje wielką satysfakcję. Park jest piękny i nie potrzebne
jest tropienie zwierząt. Wystarcza spacerowanie po dżungli, słuchanie jej
odgłosów i delektowanie się przyrodą.
W tym pięknym miejscu zastał nas
ogólnokrajowy strajk. Przed wyborami jakiś odłam maoistów sterroryzował cały
kraj. Podobno samochody są atakowane i palone. Podjęto podobno porozumienie, że
turyści będą traktowani łagodnie, mogą się poruszać. Ogólnie sytuacja trochę nerwowa,
bo w końcu my i tak nic nie rozumiemy z tego, co się dzieje i wiele nie wiemy.
Nie rozumiemy również jak w państwie gdzie na ulicach jest tyle wojska jakaś
grupka ludzi może zablokować cały kraj. Oczywiście nakręca to koniunkturę. Żeby
wydostać się z parku musimy zapłacić dużo więcej za samochód i ostatecznie
zamiast tanim lokalnym autobusem dojechać do Pokary to musimy lecieć samolotem i
to przez Kathmandu. To znaczy założenie
było, że polecimy do Kathmandu, a potem może uda nam się dostać autobus
turystyczny. Bilety lotnicze załatwili nam nasi opiekunowie z Bardia. Na
lotnisku w Kathmandu po wylądowaniu stwierdziłyśmy jednak, że może to być ryzykowne,
bo w końcu nikt nie jest w stanie powiedzieć czy i kiedy dostaniemy się na bus,
więc mogłoby nas to kosztować nerwy, pieniądze i cenny czas. Ostatecznie jakiś
pan zaoferował nam biletu do Pokary o 26 dolarów taniej. Zdecydowałyśmy się na
tą imprezę. Już wcześniej sprawdzałam w Internecie ile takie bilety kosztują i
cena była 106 USD. Taką też cenę podała nam pani w okienku kasowym na lotnisku.
O dziwo taka też cena widniała na naszym bilecie. My zapłaciłyśmy panu ustaloną
stawkę plus oczywiście opłaty lotniskowe, na wszystko jednak dostałyśmy
pokwitowanie. Konia z rzędem temu, kto to rozumie. Podobna zresztą sytuacja
była z biletami do Kathmandu. Pośrednik miał swoja cenę a na bilecie była cena
rynkowa no i do tego opłaty lotniskowe.
Nasza determinacja została wynagrodzona,
Pokara jest piękna. Jest to miasto w stylu europejskim dostosowane do potrzeb
turystów. Oczywiście agencja goni agencję. Wszyscy oferują trekkingi,
paralotnie, spływy kajakowe, raftingi i inne atrakcje turystyczne. Te wyżej
wymienione elementy może akurat nie są najważniejsze, bo w końcu jak się jedzie
do Nepalu to nie koniecznie chce się czuć jak w europie, ale miejsce to było
spokojne i przyrodniczo piękne. Chciałyśmy tu zostać aż do wylotu do Polski
jednak z powodu wyborów nie było to możliwe. Niestety 18.11 musiałyśmy wrócić
do stolicy i spędzić tam kolejne prawie trzy dni, ale to za chwilę.
W Pokarze podziwia się widoki na Annapurnę i
całe jej pasmo. Chyba się trochę pogoda poprawiła, bo już nawet podczas
„międzylądowania” w Katmandu było widać Himalaje na lotnisku, czego w
pierwszych dniach pobytu nie było. W zasadzie nad miastem góruje Machapuchare,
a Annapurna jest mniej okazała, bo znajduje się trochę dalej, więc z tego
punktu wygląda na mniejszą. Piękne jezioro Fewa (Phewa) daje szerokie pole do
popisu fotografikom. Jeśli ktoś nie wybiera się na trekking tak jak my to
pozostaje mu szwendanie się po tym mimo wszystko wielkim mieście. I tak to
wybieramy się w poszczególne dni na kolejne punkty widokowe Kahuna Danda,
Sarangot, Stupa Światowego Pokoju. Dodatkowo odwiedzamy wodospady Davi,
świątynię na wyspie jeziora (szkoda czasu) i spacerujemy po brzegu Phewa Tal i
podziwiamy paralotniarzy. Ilości paralotni w tym miejscu są niesamowite. Ich
widok na tle tych majestatycznych, olbrzymich gór jest niesamowity. Czasami
wydaje się, że parasol zahaczy o jakiś grzbiet. Często można naliczyć w
powietrzu ponad 20 sztuk tych sztucznych ptaków. Chciałyśmy obejść jezioro
wzdłuż brzegu, ale nie bardzo się da. Trzeba jednak czasami wchodzić w głąb
miasta, więc ostatecznie zrezygnowałyśmy. Usiadłyśmy na polance i
obserwowałyśmy lądujące paralotnie. Cztery dni w spokojnej Pokarze szybko
minęły. W drogę powrotną do Kathmandu wybrałyśmy się autobusem turystycznym.
Okazuje się, że jest zmowa cenowa w agencjach i usługi kosztują wszędzie tyle
samo. Lot w tandemie na paralotni wszędzie 7000 rupii i autobus do Kathmandu
wszędzie 600 rupii (ten najtańszy oczywiście, bez klimy). Wszystkie jeżdżące
autobusy z powodu trwającego strajku są opisane „Tourist Only” i poco to, komu.
Faktycznie pod koniec podróży dostajemy nawet eskortę wojska.
Pierwszy lepszy Hotel, który wzięłyśmy
okazuje się niewypałem, więc następnego dnia zmieniamy. Przez cały wyjazd
miałyśmy taką taktykę, bierzemy pierwszy lepszy Hotel, ale tutaj się to nie udało.
Dzień wyborów (19.11), jest dniem wolnym i nawet udaje nam się po raz kolejny
wejść na plac Durbar w Kathmandu bez opłaty. Dodatkowo zobaczyłyśmy żyjącą
boginię Kumari. Drogi są puste i ciche. To chyba takie drobne zadośćuczynienie
za ten strajk i te loty. Chciałyśmy w tym dniu iść do „Ogrodów Marzeń”, ale też
były zamknięte. Ogrody zostały, więc na ostatni dzień, jak dobrze. Okazało się,
że „Ogrody Marzeń” to neoklasyczny ogród w stylu wiedeńskim, czy angielskim.
Można tam spokojnie spędzić, co najmniej pół dnia. Zupełnie nie słychać tu
zgiełku Kathmandu-olbrzyma i trąbiących kierowców. Ogrody założone ok. 1920
roku przez Marszałka Polowego Kaiser Sumsher Rana (1892-1964) aktualnie
podlegają wydzielonej organizacji zależnej od Ministerstwa Edukacji. Oczywiście
w swojej historii ogrody „zaliczyły” okres niełaski i strasznie zarosły.
Austriacki rząd sfinansował ich rekonstrukcję, dzięki czemu w 2006 roku ogrody
oddano do użytku publicznego. W tych ogrodach spędziłyśmy ostatnie
przedpołudnie w Nepalu. Potem już tylko obiadek i jazda na lotnisko.
Te ostatnie chwile okazały się też
zaskakujące. Wyszło na jaw, że od początku zostałyśmy trochę naciągnięte.
Bowiem nasz pierwszy Hostel zamawiany z Polski pobrał od nas opłatę za taksówkę
w wysokości 600 rupii (6 USD), argumentując oczywiście obowiązującymi cenami.
Taką kwotę przygotowałyśmy sobie na koniec. Okazało się jednak, że cena
wyjściowa kierowcy wynosiła 400 rupii. Nawet się nie targowałyśmy, bo w końcu
poco nam te pieniądze, niech sobie chłopak zarobi. Tak to już jest jak się nie
zna kraju i języka, nie ma, co się denerwować.
Z wielką ciekawością przeczytałam Twoją relację z Nepalu ,tym bardziej ,że też byłam tam w tym roku i chociaż byłam głównie na trekkingu w bazie pod Everestem to kilka miejsc się pokrywa się.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę wielu ciekawych podróży .http://www.photoblog.pl/goska258/profil