poniedziałek, 2 grudnia 2013

Nepal - nie tylko Himalaje



Na wikipedia.pl można przeczytać:

Nepal to mały i biedny kraj w Azji graniczący z Indiami i Chinami (wraz z Tybetem). Głównym magnesem przyciągającym turystów są oczywiście Himalaje. Te piękne góry są jak włączony telewizor, już nie chcesz na nie patrzeć, ale ciągle przyciągają twój wzrok.

Jednak Nepal to nie tylko najwyższe góry świata z Everestem na czele. Można tutaj odbyć niezwykłą podróż w czasie. Obowiązuje tu, bowiem około 5 różnych kalendarzy. Podczas naszej wycieczki miałyśmy możliwość jednocześnie żyć w trzech różnych latach, w roku 2013 oczywiście, ale również w roku 2070 (wg Bikram Sambat) oraz 1134 (wg Nepal Sambat). Aktualnie w Nepalu wg jednego z głównych kalendarzy jest rok 2070. Oczywiście daty się nie pokrywają, więc kalendarze wiszące w różnych miejscach publicznych posiadają podwójne oznakowanie wg roku 2013 oraz 2070. Z Nowym Rokiem 1134 spotkałyśmy się dnia 3 listopada w Patanie. Okazuje się, że jedna z grup hinduskich (Newarowie) posiada swój kalendarz oparty na fazach księżyca, a rozpoczął się on w roku 879 n.e. Nowy rok rozpoczyna się ok października przy nowiu księżyca.
Jest to państwo wielokulturowe, zamieszkiwane przez wiele grup etnicznych posługujących się własnymi językami. W Nepalu mieszka około 70 odrębnych grup mówiących około 50-cioma językami.
Jedyne międzynarodowe lotnisko znajduje się w stolicy kraju, czyli Kathmandu. Siłą rzeczy każdy turysta musi tutaj wpaść. My również rozpoczynamy poznawanie tego kraju od odwiedzenia stolicy. Samo miasto jest strasznie zatłoczone, głośne i ogólnie mało ciekawe (to oczywiście opinia indywidualna). Podstawowe zabytki do zobaczenia to oczywiście plac Durbar, świątynia małp (Swayambunath), dzielnica buddyjska Boudhanath, Patan i hinduska świątynia Pashupatinath.

Większość turystów przyjeżdża w rejony Himalajów, aby odbyć jakiś niesamowity trekking. Naszym założeniem było raczej obserwowanie gór, a nie ich zdobywanie. Wykupiłyśmy, więc lot widokowy w paśmie Everestu.  Po zwiedzeniu stolicy i odbyciu lotu widokowego w przeciągu trzech dni uciekamy od zgiełku wielkiego miasta do Nagarkot. Jest to mała miejscowość na granicy kotliny Kathmandu i leży na wysokości 2200 m.n.p.m. Główną atrakcją tego rejonu jest obserwowanie zapalania i gaszenia himalajskich szczytów podczas wschodów i zachodów słońca. Dodatkowo można tutaj pospacerować w różnych kierunkach obserwując życie lokalnych mieszkańców. Zasadniczo wystarczy jeden nocleg żeby to zobaczyć. My zmęczone stolicą zostajemy tutaj 3 noce i delektujemy się dodatkowo wspaniałym jedzeniem serwowanym przez nasz hotel. Jednak wszystko, co piękne szybko się kończy i znowu musimy zmierzyć się z Kathmandu. Po drodze robimy sobie jednak przystanek na jedną noc w Bhaktapur. Niewielkie XVII wieczne miasto posiadające niesamowitą starówkę. Oczywiście za wejście na teren starówki z placem Durbar trzeba zapłacić wstęp (1200 nepalskich rupii, ok. 13 USD). Ostatecznie docieramy z powrotem do stolicy w celu odbycia podróży lokalnym autobusem na zachód do Bardia National Park. Podróż autobusem trwa nie całe 15 godzin, pokonujemy odległość ok. 500 km. Zastanawiałyśmy się jak to będzie, bo jednak 15 godzin to trochę długo i może czasami trzeba będzie skorzystać z toalety. Wszystko jest zaplanowane. Autobusy zatrzymują się, co 2-3 godziny na toaletę i jedzenie, jest dobrze, choć zimno. Docieramy pół godziny przed czasem. Czekają już na nas przedstawiciele naszych gospodarzy. Kolejne cztery noce spędzimy w Bardia Jungle Cottage. Znajdujemy się na terenie zamieszkałym przez grupę Tharu w pobliży parku narodowego Bardia. Mamy wykupiony pobyt, w ciągu, którego poznamy wioskę i zamieszkujących ją ludzi, odwiedzimy ośrodek dla słoni, odbędziemy safari na słoniu oraz kilka spacerów po terenie parku, w celu obserwacji tutejszych zwierząt. Największą atrakcją jest wytropienie tygrysa. Tym razem się nie udało, ale zobaczenie na żywo nosorożca, krokodyla i wielu ptaków, saren, jeleni itp. daje wielką satysfakcję. Park jest piękny i nie potrzebne jest tropienie zwierząt. Wystarcza spacerowanie po dżungli, słuchanie jej odgłosów i delektowanie się przyrodą.

W tym pięknym miejscu zastał nas ogólnokrajowy strajk. Przed wyborami jakiś odłam maoistów sterroryzował cały kraj. Podobno samochody są atakowane i palone. Podjęto podobno porozumienie, że turyści będą traktowani łagodnie, mogą się poruszać. Ogólnie sytuacja trochę nerwowa, bo w końcu my i tak nic nie rozumiemy z tego, co się dzieje i wiele nie wiemy. Nie rozumiemy również jak w państwie gdzie na ulicach jest tyle wojska jakaś grupka ludzi może zablokować cały kraj. Oczywiście nakręca to koniunkturę. Żeby wydostać się z parku musimy zapłacić dużo więcej za samochód i ostatecznie zamiast tanim lokalnym autobusem dojechać do Pokary to musimy lecieć samolotem i to przez Kathmandu.  To znaczy założenie było, że polecimy do Kathmandu, a potem może uda nam się dostać autobus turystyczny. Bilety lotnicze załatwili nam nasi opiekunowie z Bardia. Na lotnisku w Kathmandu po wylądowaniu stwierdziłyśmy jednak, że może to być ryzykowne, bo w końcu nikt nie jest w stanie powiedzieć czy i kiedy dostaniemy się na bus, więc mogłoby nas to kosztować nerwy, pieniądze i cenny czas. Ostatecznie jakiś pan zaoferował nam biletu do Pokary o 26 dolarów taniej. Zdecydowałyśmy się na tą imprezę. Już wcześniej sprawdzałam w Internecie ile takie bilety kosztują i cena była 106 USD. Taką też cenę podała nam pani w okienku kasowym na lotnisku. O dziwo taka też cena widniała na naszym bilecie. My zapłaciłyśmy panu ustaloną stawkę plus oczywiście opłaty lotniskowe, na wszystko jednak dostałyśmy pokwitowanie. Konia z rzędem temu, kto to rozumie. Podobna zresztą sytuacja była z biletami do Kathmandu. Pośrednik miał swoja cenę a na bilecie była cena rynkowa no i do tego opłaty lotniskowe.
Nasza determinacja została wynagrodzona, Pokara jest piękna. Jest to miasto w stylu europejskim dostosowane do potrzeb turystów. Oczywiście agencja goni agencję. Wszyscy oferują trekkingi, paralotnie, spływy kajakowe, raftingi i inne atrakcje turystyczne. Te wyżej wymienione elementy może akurat nie są najważniejsze, bo w końcu jak się jedzie do Nepalu to nie koniecznie chce się czuć jak w europie, ale miejsce to było spokojne i przyrodniczo piękne. Chciałyśmy tu zostać aż do wylotu do Polski jednak z powodu wyborów nie było to możliwe. Niestety 18.11 musiałyśmy wrócić do stolicy i spędzić tam kolejne prawie trzy dni, ale to za chwilę.

W Pokarze podziwia się widoki na Annapurnę i całe jej pasmo. Chyba się trochę pogoda poprawiła, bo już nawet podczas „międzylądowania” w Katmandu było widać Himalaje na lotnisku, czego w pierwszych dniach pobytu nie było. W zasadzie nad miastem góruje Machapuchare, a Annapurna jest mniej okazała, bo znajduje się trochę dalej, więc z tego punktu wygląda na mniejszą. Piękne jezioro Fewa (Phewa) daje szerokie pole do popisu fotografikom. Jeśli ktoś nie wybiera się na trekking tak jak my to pozostaje mu szwendanie się po tym mimo wszystko wielkim mieście. I tak to wybieramy się w poszczególne dni na kolejne punkty widokowe Kahuna Danda, Sarangot, Stupa Światowego Pokoju. Dodatkowo odwiedzamy wodospady Davi, świątynię na wyspie jeziora (szkoda czasu) i spacerujemy po brzegu Phewa Tal i podziwiamy paralotniarzy. Ilości paralotni w tym miejscu są niesamowite. Ich widok na tle tych majestatycznych, olbrzymich gór jest niesamowity. Czasami wydaje się, że parasol zahaczy o jakiś grzbiet. Często można naliczyć w powietrzu ponad 20 sztuk tych sztucznych ptaków. Chciałyśmy obejść jezioro wzdłuż brzegu, ale nie bardzo się da. Trzeba jednak czasami wchodzić w głąb miasta, więc ostatecznie zrezygnowałyśmy. Usiadłyśmy na polance i obserwowałyśmy lądujące paralotnie. Cztery dni w spokojnej Pokarze szybko minęły. W drogę powrotną do Kathmandu wybrałyśmy się autobusem turystycznym. Okazuje się, że jest zmowa cenowa w agencjach i usługi kosztują wszędzie tyle samo. Lot w tandemie na paralotni wszędzie 7000 rupii i autobus do Kathmandu wszędzie 600 rupii (ten najtańszy oczywiście, bez klimy). Wszystkie jeżdżące autobusy z powodu trwającego strajku są opisane „Tourist Only” i poco to, komu. Faktycznie pod koniec podróży dostajemy nawet eskortę wojska.
Pierwszy lepszy Hotel, który wzięłyśmy okazuje się niewypałem, więc następnego dnia zmieniamy. Przez cały wyjazd miałyśmy taką taktykę, bierzemy pierwszy lepszy Hotel, ale tutaj się to nie udało. Dzień wyborów (19.11), jest dniem wolnym i nawet udaje nam się po raz kolejny wejść na plac Durbar w Kathmandu bez opłaty. Dodatkowo zobaczyłyśmy żyjącą boginię Kumari. Drogi są puste i ciche. To chyba takie drobne zadośćuczynienie za ten strajk i te loty. Chciałyśmy w tym dniu iść do „Ogrodów Marzeń”, ale też były zamknięte. Ogrody zostały, więc na ostatni dzień, jak dobrze. Okazało się, że „Ogrody Marzeń” to neoklasyczny ogród w stylu wiedeńskim, czy angielskim. Można tam spokojnie spędzić, co najmniej pół dnia. Zupełnie nie słychać tu zgiełku Kathmandu-olbrzyma i trąbiących kierowców. Ogrody założone ok. 1920 roku przez Marszałka Polowego Kaiser Sumsher Rana (1892-1964) aktualnie podlegają wydzielonej organizacji zależnej od Ministerstwa Edukacji. Oczywiście w swojej historii ogrody „zaliczyły” okres niełaski i strasznie zarosły. Austriacki rząd sfinansował ich rekonstrukcję, dzięki czemu w 2006 roku ogrody oddano do użytku publicznego. W tych ogrodach spędziłyśmy ostatnie przedpołudnie w Nepalu. Potem już tylko obiadek i jazda na lotnisko.
Te ostatnie chwile okazały się też zaskakujące. Wyszło na jaw, że od początku zostałyśmy trochę naciągnięte. Bowiem nasz pierwszy Hostel zamawiany z Polski pobrał od nas opłatę za taksówkę w wysokości 600 rupii (6 USD), argumentując oczywiście obowiązującymi cenami. Taką kwotę przygotowałyśmy sobie na koniec. Okazało się jednak, że cena wyjściowa kierowcy wynosiła 400 rupii. Nawet się nie targowałyśmy, bo w końcu poco nam te pieniądze, niech sobie chłopak zarobi. Tak to już jest jak się nie zna kraju i języka, nie ma, co się denerwować.